Nazwa bloga trochę zobowiązuje do chociażby małej wspominki o tym jak balet uczestniczy w moim życiu. Po pierwsze, nie myślcie o mnie jako o wielkiej primabalerinie, bo nią z pewnością nie jestem i niestety nigdy nie będę. Tak naprawdę to według mnie nie zasługuję nawet na miano baletnicy, bo to brzmi jakoś zbyt zacnie, na to co robię ja, a co widziałam np. na “Jeziorze Łabędzim”. Niemniej jednak, nawet jeśli nie mam proumiejętności, balet zawsze będzie istotną częścią mojego życia.
Balet to były pierwsze zajęcia taneczne, na jakie się zapisałam. Najpierw uważałam, ba! żyłam w błędnym przekonaniu, że taniec, jakikolwiek, to głównie technika i wystarczy ogarnąć kroki i już z górki. Chyba najbardziej błędne przekonanie na świecie.
Chodząc na niego najpierw nie czułam się zbyt dobrze. Byłam kompletnie abaletowa i ataneczna. Cały czas robiłam wszystko źle, jak na nowicjuszkę przystało. Źle trzymałam nogi, nie trzymałam dobrze stóp, nie byłam dobrze rozciągnięta. Dość późno zaczęłam, więc trafiłam do grupy głównie z jazzowcami, którzy mieli tylko doskonalić technikę chodząc na balet. Oni wszyscy siadali w szpagatach na zawołanie, a nogi podnosili za głowę i nie tracili równowagi na 3/4 piruetu (jak ja…).
Dziwnie się tam czułam, ale nie poddałam się i dzielnie chodziłam mimo to, że za każdym razem zwracano mi na coś uwagę, a ja robiłam się czerwona jak burak, gdy cała grupa patrzyła na mnie jak na niedorobioną. Pamiętam nawet raz, gdy mieliśmy warsztaty z jakimś baletmasterem z teatru Nova w Bydgoszczy, Rosjaninem. Mówił tak, że ledwo go rozumiałam. Podszedł do mnie przy robieniu jete, która oczywiście ja nierozciągnięta i sztywna jak kłoda, robiłam strasznie kulawo. Stanął przy mnie i ułożył rękę płasko na jakiejś wysokości. Chciał, żebym dosięgnęła tam nogą. Niestety od razu go nie zrozumiałam. Cała sala gapiła się na mnie przez jakieś 2-3 minuty (wyobraźcie to sobie; muzyka stanęła, na sali 60 osób a koleś stoi z wyciągniętą ręką, a ja obok czerwona jak burak bo nie mam pojęcia co mam zrobić [a dodam, że miałam wtedy spodnie od dresu do półłydek, w których nie wyglądałam zbyt świetnie!], a on czeka. Cała sala czeka, a ja nie wiem na co). No i w końcu ktoś mi podpowiedział. I wiecie co? Uniosłam tą nogę tak wysoko jak wskazywał. Sama byłam w szoku. Uśmiechnął się i coś tam powiedział. Nie wiem co, bo nie zrozumiałam, ale chyba coś miłego, bo mnie poklepał po ramieniu.
I ta sytuacja ma w sobie taki dualizm – z jednej strony trochę wstyd, ale z drugiej ten wstyd mnie umocnił. No, bo w sumie co z tego, że wszyscy czekali, aż będę wiedziała o co chodzi? Co z tego, że się zarumieniłam? Co z tego, że źle wyglądałam? Prawdopodobnie nikogo z tamtej sali już nigdy nie zobaczę w swoim życiu. A dosięgnęłam jednak. Uwierzyłam w to, że jednak się da. Tylko trzeba próbować. I chcieć próbować. I odważyć się chcieć.
Powracając jednak do samej istoty baletu, już od pierwszym zajęć poczułam coś co nie pozwoliło mi odejść. Coś co sprawiało, że mimo tego, że byłam najgorsza, chciałam stawać się coraz lepsza. To była miłość. Miłość do tańca.
Kiedy teraz wiele ludzi mnie pyta co mnie kręci w życiu, co lubię robić, właśnie taniec stawiam na pierwszym miejscu (na równi z gotowaniem oczywiście ;D). Bardzo żałuję, że nie zaczęłam wcześniej, ale lepiej późno niż wcale, a bez sensu rozwodzić nad tym, na co już nie ma się wpływu. W każdym razie długo trwało zanim wdrożyłam się w balet, a postępy były, ale następowały bardzo powoli. Jednak patrząc z perspektywy czasu na mnie zaczynającą tańczyć w marcu, a na mnie 3 miesiące potem, różnica jest kolosalna. Nawet nie chodzi tutaj o same zajęcia, ale cały mój styl bycia i poruszania. Stałam się jakaś delikatniejsza, lżejsza (nie chodzi tutaj o wagę), bardziej kobieca. Często nawet idąc przez dom nuciłam sobie Czajkowskiego i tańczyłam rękami. Bo właściwie w balecie jest dużo więcej niż można sobie wyobrazić. To piękno, które za nim idzie, ta delikatność, lekkość, ta gracja poruszania i gibkość, ta magia, którą widać, gdy tylko zacznie się tańczyć, ta wytrwałość i siła, którą trzeba mieć, aby dobrze to robić – to wszystko przełożyło się potem na życie.
Szczerze powiedziawszy, myślę, że gdybym nie poszła wtedy w kwietniu pod koniec gimnazjum na balet, nie byłabym taka, jaka jestem teraz. Jakoś w tym czasie, kiedy zaczęłam studia i powoli wdrażałam się w nowe życie, dużo myślałam i dumałam nad tym kim jestem, do czego w życiu dążę i co sprawia, że chociaż na 5 minut w ciągu dnia na mojej twarzy gości uśmiech. I dopiero te pół roku zrozumiałam, że bez baletu trudno mi istnieć.
Nie chodziłam na zajęcia baletowe przez ten czas (zastąpiły go stety niestety inne style) i dopiero siedząc w Sali Kongresowej i oglądając rosyjską grupę przedstawiającą “Jezioro Łabędzie”, i patrząc na nich, na to co robią i jak to robią, zrozumiałam, jak bardzo mi tego brakuje. Jak ja chciałabym zamienić się z jedną z tych dziewczyn w pointach. Nie oszukuję się, wiem, że to nigdy się nie ziści. Ale kiedy wróciłam do domu, założyłam swoje pointy i chyba pierwszy raz w życiu moje palce od stóp nie umierały w nich. I się rozpłakałam. Bo poczułam, jak bardzo mi tego brakowało. Jak zwykłe parę piruetów i plie zmieniło moje życie. I to, że przez te pół roku o tym zapomniałam. Chociaż to wszystko we mnie było.
W nowym roku na pewno wrócę do baletu. Jeżeli nawet nie na zajęciach wiem, że będzie obecny w moim życiu. Inne style taneczne tj. taniec towarzyski i rock n’ roll też są głęboko w moim sercu, ale balet to podstawa. Od niego się wszystko zaczęło i na nim powinno się zawsze opierać.
Pamiętam też mój pierwszy baletowy występ. Tańczyłyśmy w szóstkę do Amelie – Comptine d’un Autre Été. Pamiętam, że wszystko było robione na ostatnią chwilę, a w tamtym czasie chodziłam jeszcze na latino, którego pokaz był chwilę po. Byłyśmy całe na czarno, a układ był jednym z najprostszych, jakich istnieją, ale było w nim tyle gracji, harmoniczności i piękna, że żadna skomplikowana choreografia nie była potrzeba. Do dziś, kiedy słyszę tą piosenkę przypomina mi się ten występ. I wciąż pamiętam, że mimo tego, że nienawidzę wręcz wystąpień publicznych to tamtym razem na scenie czułam się, jakbym do niej należała.
Drugi występ był już tylko w dwójkę z moją Mati dla dzieci z przedszkola i ich rodziców. Byłyśmy ubrane całe na różowo- różowe sięgające do ziemi sukienki i różowe obcisłe body. Do tego jeszcze oczywiście białe rajstopy i bez majtek (naprawdę! wciąż rozśmiesza mnie to wspomnienie: głupia ja tego dnia założyłam czarne majtki. Oczywiście prześwitywały spod różowego body i wtedy Angelina (moja najkochańsza instruktorka) mówi do mnie “Pati, wyskakujesz z majtek” i sobie idzie. Ja tam “haha” i myślę, że sobie żartuje. A ona po chwili wraca i pyta, dlaczego jeszcze majtek nie zdjęłam i że w balecie to normalka, bo nie mogą się odznaczać. Ja oczywiście w szoku bo tak nie przystoi bez majtek, ale poszłam zdjęłam, założyłam body, rajstopy i jakoś było. Tak btw człowiek bez bielizny jakiś taki wolny się czuje, beztroski, lekki. Spróbujcie kiedyś ;)).
Te dziewczynki patrzyły na nas wielkimi oczami i brały nas za najprawdziwsze baletnice. Chyba nikt lepiej nie odda swojego zachwytu niż kilkuletnie dziecko. Ono po prostu tak patrzy, że to się, aż czuje. Były wręcz zaczarowane. I rodzice po występie też. To był jeden z milszych i lepszych dni. Bo ktoś jednak docenił to, co robimy i to pokazało, że to jest jednak coś wartego uwagi, coś zachwycającego, coś pięknego.
I trzeci, już ostatni niestety występ, ale ten największy. W sali filharmonii, przed pełną salą. Najpierw śliczne dziewczynki kompletnie nieogarniające kroków baletowych, ale mających po prostu frajdę. Z bycia na scenie, z okręcenia się wokół własnej osi myśląc, że to piruet. Z tego, że ładnie wyglądają. Z tego, że po prostu tam są, a ich najbliżsi na nie patrzą z uśmiechem. I nie chodzi właśnie w tym o to? Żeby po prostu robić to z przyjemnością i doceniać to, co się robi.
Tym razem były dwa tańce. Jeden z Mati, który prezentowałyśmy już u przedszkolaków, a drugi w 3 z naszą Zofią. Obydwa udane. Obydwa cudowne. Myślę, że to też zasługa tego, że byłam tam z nimi. We trzy kochałyśmy balet, chociaż żadna z nas nie miała już szans na bycie kimś więcej niż amatorką baletową. A mimo to przychodziłyśmy na zajęcia, tańczyłyśmy, chciałyśmy, kochałyśmy. I na tamtej scenie było to widać. Że to coś naszego, czego nikt i nic nie jest nam w stanie odebrać ani zniechęcić. Może to dziwne, ale Zofia i Mati zawsze mają specjalne miejsce w moim życiu. Mogę nie widzieć ich bardzo długo, a wiem, że kiedy się spotkamy, wszystko będzie tak samo jak ostatnio. Łączy nas coś więcej niż tylko znajomość, łączy nas pasja, a to sprawia, że jest między nami specjalna więź, taka, która przetrzyma wszystko.
I po tym występie, kiedy już się przebrałam i szłam do wyjścia zaczepiła mnie pewna kobieta i pogratulowała. Powiedziała, że to był piękny występ i, że miłość do baletu ze mnie emanuje. Nigdy tego nie zapomnę. Te słowa były jak najlepszy prezent. Ta kobieta, pewnie nawet tego nieświadoma, sprawiła, że zdałam sobie sprawę, jak bardzo balet zmienił mnie i moje postrzeganie świata.
3 komentarze
Wspaniale opisane, aż brak słów :) <3
Wspaniałe wspomnienia. Wiele w nich pasji. Ja też kocham balet:)
Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy z nas sięgają po gwiazdy… :)
Oscar Wilde
Comments are closed.