Myślę, że większość osób słyszało lub zna Atelier Amaro, czyli pierwszą restaurację w Polsce, która zdobyła gwiazdkę Michelin. Ja pierwszy raz poczułam chęć pójścia tam z trzy lata temu. Jednak zobaczenie cen jedzenia, a właściwie momentów, ostudziło moje zapały i postrzegałam ją raczej jako restaurację dla bogatych ludzi i snobów. No bo przecież kto inny może sobie pozwolić na kolacyjkę za ponad 400 zł na osobę? Tym bardziej jeśli zdecyduje się pójść całą rodziną. A nie wspominam już o herbatce, kawce, winku czy soczku dla każdego.
Mity o fine diningu, w które sama wierzyłam
Uwierzyłam trochę w stereotypy o fine diningu i ekskluzywnych restauracjach, sama wpędziłam siebie w przekonanie, że to miejsce wyłącznie dla bogatych, że nie można się tam najeść, że jest sztywna i nadąsana atmosfera. Trochę podśmiewaliśmy się z moim S. z nazywania potraw momentami albo z enigmatycznego menu, które w zasadzie więcej nie mówi niż mówi. Ale mimo wszystko została mi w głowie i chciałam choć jeden raz w życiu tam się wybrać i sprawdzić. I w końcu nadarzyła się odpowiednia okazja, a wizyta w Atelier Amaro sprawiła, że pozbyłam się wszelkich uprzedzeń do fine diningu i odkryłam jego wyjątkowość.
Czy warto spróbować fine diningu?
Fine dining z definicji to po prostu fine cuisine, czyli kuchnia wysokich lotów, w której każdy element na talerzu jest starannie dopracowany i dobrany do otoczenia, połączona ze wspaniałą profesjonalną obsługą kelnerską. Część z Was zapewne nawet to nie przekona, ale dopiero kiedy sami zdecydujecie się na fine dining zrozumiecie, że to doświadczenie wykracza poza wszystko cokolwiek kiedykolwiek jedliście i w jaki sposób. Nie mówię, że od razu macie szturmem biec do Atelier Amaro i wydawać ostatnie oszczędności. Spokojnie można też znaleźć tańszy fine dining, o którym zresztą niedługo napiszę, bo wizyta w Atelier sprawiła też, że poszerzyły się moje horyzonty i czekam teraz z niecierpliwością na kolejną kulinarną przygodę. Może nie jutro ani za tydzień, bo warto chwilkę dać sobie oddechu, ale na pewno warto samemu spróbować czy to dla Was czy nie. I nie przedłużając przejdźmy teraz do samej wizyty w Atelier Amaro.
Pierwsze wrażenie w Atelier Amaro
Atelier Amaro znajduje się teraz na Śródmieściu na Placu Trzech Krzyży lekko na uboczu w małej uliczce, która wieczorem wygląda naprawdę malowniczo. Od samego progu czuć było już gościnną atmosferę i naturalną niewymuszoną uprzejmość. Po odprowadzeniu nas do stolika kelner zaprezentował nam menu dla 20 tygodnia roku i poprosił, żebyśmy je przestudiowali i zobaczyli czy wszystko nam w nim odpowiada, czy nie mamy jakichś obiekcji czy alergii.
Rozejrzeliśmy się po wnętrzu, które było urządzone ładnie i z klasą, ale bez przesady. Drewniane stoliki, które były ustawione w takiej odległości od siebie, że nie czuliśmy się skrępowani rozmawiając, wygodne siedzenia, otwarta kuchnia, dzięki której mogliśmy zobaczyć jak kucharze wykańczają nasze dania i przyjemna muzyka w tle.
Na wejściu proponowany jest tez powitalny szampan, ale tego wieczoru wstrzymałam się od alkoholu i tylko mój S. spróbował piwa i tak mu smakowało, że zamówił je potem jeszcze raz ;-) Oprócz szampana też proponowana jest woda, a kelner cały czas pilnuje, żeby szklanka nie była pusta i kiedy już ten moment nadchodzi cichutko podchodzi z boku i dopełnia do pełna, ale robi to w ten sposób, że nikt nie czuje się obserwowany. Gwoli ścisłości woda nie jest darmowa i będzie na rachunku ;-)
Przechodząc do samego jedzenia to 9 momentów tak naprawdę było 13 albo nawet 15 momentów, bo dostaliśmy jeszcze 4 przystawki i 2 „orzeźwiacze”. I choć idąc tam nie sądziłam, że wyjdę bardzo najedzona to jeszcze przed podawaniem samych momentów czułam się już dobrze, a po wyjściu było nawet już za dobrze ;-) Mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam wszystkie składniki. Ale i tak menu zmienia się co tydzień, a niektóre momenty zmieniają się co 2 dni, więc jeżeli pójdziecie tam dostaniecie coś innego. I pamiętajcie – jeżeli idziecie w takie miejsce nie bójcie się pytać. Ja dopytywałam o niektóre składniki czy sposób robienia i nie ma w tym nic dziwnego, że nie znacie jakiegoś składnika, bo to absolutnie nie powód do wstydu. Kto pyta nie błądzi ;-)
Takie wydrukowane menu dostaje się na pamiątkę po każdej wizycie, co moim zdaniem jest bardzo miłym gestem :-) W tygodniu, w którym my się wybraliśmy Atelier Amaro zrobiło zdecydowanie ukłon w stronę lasu, co dało się poczuć prawie w każdym momencie.
Amuse-bouche, czyli mini przystawki w Atelier Amaro
Przed momentami właściwymi kelnerzy zaserwowali nam 4 amuse-bouche, czyli małe powitanie i wstęp do kolacji, które miały pomóc rozbudzić nasze kubki smakowe. Dla mnie to były takie małe dzieła sztuki na jeden kęs, które zasygnalizowały pomysłowość i kunszt kucharza.
Jako pierwsze amuse-bouche dostaliśmy wariację na temat chleba ze smalcem, czyli gałązkę ze smalcem i z kwiatkami. Nie lubię smalcu, ale o dziwo ten był bardzo delikatny, gałązka była chrupiąca i lekko cierpka, więc całość naprawdę ciekawa w smaku. I pięknie wyglądała.
Drugie amuse-bouche, które zostało naszym ulubieńcem, był krakers ze skór kurczaka z awokado i czarnym kawiorem. Delikatna nuta kurczaka z krakersa idealnie komponowała się z kremowym awokado, a dodatkowo kawior zapewniał lekko rybny posmak. Naprawdę pyszne!
Kolejne amuse-bouche było bardzo oryginalne – płaty z cebuli (które miały teksturę jak płaty nori) z kaszanką w środku podane na trawie. Nie jestem fanką kaszanki, ale ta tutaj była słodka i lekko kakaowa, a w połączeniu z nutką pieczonej cebuli całość wypadła naprawdę dobrze.
I ostatnia, którą był rożek z agrestu z żelką i z kawiorem ze ślimaka. Kwaśny, lekko słodki, z chrupiącym kawiorem. Interesujące połączenie, ale nie wiem czy bym chciała do niego wrócić ;-)
Przed podaniem momentów dostaliśmy ciepłe świeżo pieczywo ich wyrobu – lekko cierpki, ciężki chleb z czarnuszką i orzechem włoskim oraz słodkie bułeczki tymiankowe podane z masłem z kawą zbożową.
Pierwszy moment to był kozi ser/ werbena/ ogórek – trochę taki mus jogurtowy, lekko kwaskowy z kamyczkami z koziego sera, werbeną i ogórkami. Bardzo delikatny, któremu charakteru nadał ser kozi. Ciekawe połączenie, ale do koziego sera i tak mnie nie przekonali ;-)
Drugi moment to był mój kolejny ulubieniec, czyli szparag / świerk / dym. W tym daniu szparagi wędziły się w świerku i dosłownie przy nas jeszcze dojrzewały i lekko syczały w słoiku.
Podane zostały z musztarda z białych szparagów i z igłami świerkowymi. Musztarda była delikatna i kremowa, a sam szparag to było po prostu cudo – czuć było w nim las, ognisko, był idealnie miękki i aż teraz smutno nie jeść w ten sposób szparagów. Coś niesamowitego.
Kolejnym momentem było tzw. drzewko, czyli węgorz / por / wasabi. Por był duszony i mięciutki, pianka z polskiego wasabi ciekawa i bardzo pasowała do kory z topinamburu i węgorza, ale sama w sobie wypadała średnio. Jednak połączenie zdecydowanie na plus.
Nie mam zdjęcia czwartego momentu, czyli wołowina / jajko / szczawik zajęczy, który okazał się ich wariacją na temat polskiego tatara. To co mnie najbardziej w nim zaskoczyło to były poziomki, a samo mięso było posiekane na cieniutko plasterki, a nie zmielone. Na pewno bardziej smakował mi niż tradycyjny tatar, a połączenie z poziomkami to był strzał w dziesiątkę. Mój S., fan tatara, chwalił ;-)
Kolejny moment, czyli smardz / dziki groszek / buk to był moment dla mnie nie do przejścia. Zaczęło się bardzo dobrze, bo pod tym wszystkim, co widzicie na zdjęciu krył się pyszny krem z orzechów laskowych, który z dzikim groszkiem wypadał cudownie i smakował trochę jak cukierki monte. Jeden ze smardzów był „oszukany” i nie był grzybem, ale atrapą zrobioną z czarnego czosnku. Ale kiedy bardziej wzięłam się za bulion borowikowy i spróbowałam normalnego smardza to odpadłam. To było tak intensywnie grzybowe, że niestety musiałam zostawić. Fani grzybów będą zachwyceni, ale mi starczyłby sam krem z orzechów laskowych i dziki groszek, choć już samo spróbowanie takiej intensywności było ciekawym doświadczeniem.
Po tym momencie otrzymaliśmy mały przerywnik w postaci kombuchy z chrobotka. Smakowała jak kwaskowa lemoniada i była bardzo orzeźwiająca. I choć była dosłownie na 3 łyki to jej intensywność sprawiła, że w zupełności tyle starczyło.
Szóstym momentem był turbot / porzeczka /salsefia, który dla mnie był najlepszy za sprawą niesamowitego puree z pietruszki z pudrem z pistacji, które smakowało jak lody, było kremowe i orzeźwiające. Ryba w maślanym sosie była delikatna i wręcz rozpływała się w ustach, a surówka z salsefii z pesto brokułowym i liśćmi porzeczki wprowadzała akcent świeżości. Przecudowna kompozycja, a ten puder z pistacji będzie mi się śnił po nocach.
Po rybie dostaliśmy kolejny przerywnik, czyli zamrożony liść szczawiu z pudrem z kwiatów polnych. Nie spodziewałabym się nigdy takiego podania szczawiu, więc bardzo mnie zaskoczyło, a w smaku najpierw zdecydowanie słodkie, które potem zamieniało się w gorzkie. Ciekawe doznanie, ale kombucha tutaj wygrała dla mnie ;-) (choć mój S. był bardziej pod wrażeniem tego liścia).
Ostatnim wytrawnym momentem była jagnięcina / czosnek niedźwiedzi / mleko. Nie przepadam za jagnięciną, ale ta była tak mięciutka, że podobnie jak ryba, rozpływała się w ustach. Podana została z sosem na bazie mleka, musztardy oraz liśćmi czosnku niedźwiedziego i pokrzywy.
Zanim przeszliśmy do słodkich momentów kelner wymienił nam serwetki, a nowe przed podaniem spryskał przed nami perfumami, żeby łatwiej nam już było wejść w deserowy klimat. Tak tylko mówię, żebyście nie byli zaskoczeni ;-)
Pierwszym słodkim momentem była czeremcha / szczaw / sosna, która okazała się panna cotta z czeremchy podaną z pianką, liśćmi szczawiu i karmelizowanymi igiełkami sosny. Całość była mocno orzeźwiająca, wręcz lodowa z wyraźnymi leśnymi nutami. Igiełki sosny były jadalne i nadawały całości chrupkości. Nie jestem wielką fanką deserów, ale ten zrobił wrażenie.
Ostatnim momentem było mleczko pszczele / wosk pszczeli / pyłek pszczeli, czyli lody z palonego masła i wosku pszczelego oraz lody z rabarbaru i rokitnika podane z pianką z mleczka pszczelego, czekoladką z wosku pszczelego i kakao i pyłkiem pszczelim. Najbardziej miodowa rzecz, którą kiedykolwiek jadłam. Lody z palonego mała przepyszne, z rabarbaru na mój gust już lekko zbyt kwaskowe. Ale całość to był przepyszny piękny deser, który z chęcią bym jeszcze kiedyś zjadła.
I myśleliśmy już, że na tym koniec, ale jednak w Atelier Amaro czekały na nas jeszcze małe niespodzianki. Pierwszą z nich była selekcja pralin własnego wyrobu. Na trawniczku dostaliśmy pralinkę czekoladową z topinamburu, która była jednak nie skradła naszego serca, bo smak topinamburu za bardzo dominował. Obok podana została gałązka z chrobotka z piernikową posypką, która smakowała jak piernikowy cukierek.
Podane zostały jeszcze pralinki z topinamburu z pudrem malinowym, które były już nieco maślane i smaczniejsze niż czekoladowa. I ostatnie, które próbowaliśmy to były pralinki z rabarbaru, które smakowały jak ekskluzywne kwaskowe żelki. Dwie ostatnie pozycje zdecydowanie najlepsze.
I na sam koniec największe deserowe zdziwienie, które byłą taką wisienką na torcie jeśli chodzi o utrzymanie leśnego klimatu, czyli szyszki. Tak – zaserwowano nam malutkie szyszki gotowane dwa tygodnie w cukrze. Kiedy wkładało się je do ust czuło się słodycz i las, które stopniowo zamieniały się lekką goryczkę. I o dziwo – naprawdę były w miarę miękkie (jak na szyszki) i w miarę smaczne, choć nie wiem czy bym chciała szybko do nich wracać ;-)
Atelier Amaro – obsługa, która skrada serce
Kelnerzy, witający i kucharze w Atelier Amaro zasłużyli zdecydowanie na osobny akapit, bo robią przecudowną robotę. Podczas całej wizyty, która w przypadku 9-ciu momentów trwa ok. 3 godzin, stolik obsługiwany jest przez kilku kelnerów, którzy opisują każde danie, nie narzucają się, uśmiechają się naturalnie, a nie sztucznie i odpowiadają na pytania bez kpiących spojrzeń. Bałam się, że właśnie tak idealnie zorganizowana obsługa kelnerska będzie wprowadzała sztywność, ale było zupełnie odwrotnie. Czuliśmy się zaopiekowani i rozpieszczeni, a kelnerzy zjawiali się dokładnie wtedy, kiedy powinni. I nie ma w nich ani grama snobizmu czy nadąsania i są po prostu bardzo sympatyczni, uprzejmi i kochani.
Dodatkowo, miałam piękne miejsce, z którego mogłam cały czas obserwować, co się dzieje w kuchni, gdzie kilkoro kucharzy pracowało nad daniami tuż przed ich podaniem. Można było zauważyć duże zgranie między nimi, staranność i przyjemność w robieniu tego. Każde danie, czy bardzo smakowało czy trochę mniej, było pięknie podane, widać było dbałość o szczegóły i zmysł kucharza dopieszczającego dzieło przed zaserwowaniem. Naprawdę jestem pełna podziwu dla nich i zasługują na wielkie ukłony.
Ile kosztuje kolacja w atelier Amaro?
Wiem, że większość z Was może teraz się pukać w czoło i myśleć, że to nienormalne zapłacić 1000 zł za jeden wieczór (bo nas wyniosło dokładnie 1089 zł – 9 momentów, 2 piwa, 2 herbaty i woda) i że to się nie opłaca. Patrząc na zdjęcia możecie pomyśleć, że byście się nie najedli i już wolicie iść na kebaba z frytkami za 2 dyszki.
Ale Atelier Amaro to nie jest tylko jedzenie. To też właśnie ta cała otoczka, o której wspominałam – wspaniała obsługa kelnerska, dbałość o detale i perfekcyjne wykończenie dań przez kucharzy, piękne zastawy, sztućce i serwetki i przede wszystkim – samo doznanie kulinarne, które nie sposób porównać do czegokolwiek innego na świecie. My po wyjściu poczuliśmy, że warto było!
W Atelier Amaro w 2019 roku 9 momentów kosztuje 420 złotych, a 6 momentów 310 zł (w piątki i soboty serwowane jest tylko 9 momentów). Można też skusić się na lunch – opcja biznesowa kosztuje 149 zł, a tradycyjna 219 zł. Selekcja polskich alkoholi 239 zł, a win 285 zł.
Czy w Atelier Amaro dostępna jest opcja wegańska?
To pytanie zadałam sobie dopiero po wizycie w restauracji, a biorąc pod uwagę pomysłowość i kunszt kucharski chciałabym też spróbować atelier Amaro w wersji wegańskiej. Warto wiedzieć, że kilka dni przed planowaną rezerwacją obsługa kontaktuje się z rezerwującym i wypytuje o przeciwwskazania odnośnie składników czy alergeny, żeby nikt nie był nieprzyjemnie zaskoczony. Czytałam recenzję weganki, więc to dowód na to, że opcja wegańska musi być dostępna w Atelier Amaro, pewnie zresztą jak każda inna (np. bez mięsa, ale z rybą albo wegetariańską).
Dodatkowo, jak wspomniałam – kiedy już jesteśmy w restauracji kelner pokazuje nam przewidziane na dany dzień menu i można tez bezpośrednio przed jedzeniem zgłosić obiekcje, a oni uwzględnią je przy podawaniu dania. Dla mnie to tylko dodatkowo pokazuje z jakiej klasy kucharzami mamy tutaj do czynienia. Umieją na gorąco wymyślić coś niesamowitego, żeby każdy wyszedł zadowolony i stawiają preferencje gościa na pierwszym miejscu.
Czy warto wrócić do Atelier Amaro?
Kiedy tam jechaliśmy myślałam sobie, że skuszę się na taką ekstrawagancję tylko raz. Raz w życiu warto spróbować, a przecież nie będę wydawała takiej horrendarnej kwoty regularnie. Chciałam to przeżyć i zobaczyć, jak to jest. Ale nie spodziewałam się nigdy, że będę chciała tam wrócić. Jednak jest zupełnie inaczej, bo to było tak niesamowite przeżycie, że chcę to zrobić jeszcze raz!
Przeczytałam gdzieś, że wizyta w Atelier Amaro to jak branie udziału w jakimś spektaklu – czeka się na kolejne akty i niespodzianki, które przyniesie i zgadzam się z tym w zupełności. Wizyta w Atelier Amaro to niepowtarzalne doznanie kulinarne, które dla każdego będzie czymś innym. Dla mnie cudowne jest to, że każdego tygodnia właściwie zjemy tam coś innego. Ja nie mogę sobie pozwolić na takie wyjście co tydzień, ale na pewno chcę odwiedzić atelier w każdą porę roku, bo myślę, że wtedy można poczuć najbardziej różnice i przeżywać coś nowego za każdym razem.
Gdzie? Pl. Trzech Krzyży 10/14, Warszawa
Godziny otwarcia – wt. 18.00-21.30, śr.-czw. 12.00-13.30 i 18.00-21.30, pt. 18.00-22.00, sob. 17.00-22.30
Ich strona (na niej robimy rezerwację przed wizytą)
Ile wziąć kasy? Przynajmniej 1000 zł na karcie dla 2 osób
7 komentarzy
Wyglądają jak dania z Top Schefa xD
Chyba nie wiedziałabym jak się zachować w tak eleganckim miejscu ;)
Na pewno byś dała radę :-)
Super Patusia!
I ja miałbym sie tam czymkolwiek najeść???Przecież te kawałeczki sa dla niemowlaka i za to sie płaci tyle kasy???Nie sądze,ze tak przereklamowana restauracja ma wzięcie w Polsce.Bardzo dużo ludzi z chęcią chciało by sie wybrać ale nie dajmy sie zwariować,ktoś sobie powymyślał bzdurne nazwy z jakimiś jeszcze bardziej bzdurnymi momentami a społeczeństwo ma sie na to dać ściągnąć 🤣🤣🤣🤣🤣To jakiś żart,wolałbym wplacić na fundacje dla domu dziecka czy schronisko dla psów niż kiedykolwiek wydac na to badziewie.Poza tym sądze,że moja żona dużo lepiej gotuje to jej dania musiałyby kosztować dopiero tysiące.Współczuje bezmózgowcom,którzy chca sie pokazać bo myśla,ze sa bogaci a wszystko w lesingu czy kredycie🤣🤣🤣🤣
Miałam podobne podejście do Pana przed wizytą w Atelier Amaro, ale jak napisałam we wpisie – całkowicie się ono zmieniło po wizycie tam i naprawdę warto się samemu przekonać zanim wyda się ostateczny osąd. Nie uważam, że chodzą tam sami, jak Pan to określił -“bezmózgowcy, którzy chca sie pokazać”, ale ludzie, którzy chcą przeżyć coś fajnego i poznać nowe smaki. Ale cieszę się, że docenia Pan tak bardzo kuchnię żony ;)
Jestem pod wrażeniem, że pan Waldemar specjalnie chyba odszukał jakąś recenzję sprzed niemal dwóch lat, tylko po to, żeby skrytykować :D