Fine dining to wyjątkowe doświadczenie kulinarne, które postanowiłam zaserwować sobie i mojemu mężowi na moje ostatnie urodziny wybierając się do restauracji Nuta w Warszawie.
Moje pierwsze doświadczenie z fine dining było w zamkniętej już restauracji Amaro. Opisywałam je zresztą we wpisie – czy warto zapłacić ponad 1000 zł za kolację? Sama wciąż chętnie do niego wracam, bo to było naprawdę wyjątkowe przeżycie.
Amaro niestety już nie ma, ale jej miejsce zastąpiła restauracja Nuta, która również zdobyła gwiazdkę Michelin. A to już powoduje, że o wiele trudniej zrobić rezerwację.
Na szczęście w końcu mi się udało. I w ostatnim tygodniu października wybraliśmy się na Plac Trzech Krzyży na wyjątkową kolację.
Wyjątkową, ale również ekstrawagancką. Sama, widząc ceny, miałam wrażenie, że jestem szalona. W końcu sama chcę w jeden wieczór wydać tyle ile mogłabym wydać na bilety lotnicze w tę i z powrotem do Włoch albo wakacje all inclusive na tydzień w Bułgarii… Jednak, nie żałuję i zapewniam, że taka kolacja zostaje w pamięci na zawsze. No chyba, że jest się super bogatym i ma się taką często. Wtedy chyba już traci trochę swojej magii ;)
Restauracja Nuta Warszawa menu
W Nucie do wyboru mamy krótsze menu Maestro i dłuższe Virtuoso. Obydwa są to menu degustacyjne. Nie dostajemy więc menu z opcjami do wyboru, tylko jest ono narzucone.

Jeżeli chodzi o menu specjalne, to ja przy rezerwacji poprosiłam o bezmięsne menu dla mnie, ale z akceptowanymi owocami morza. Nie było z tym problemu. Jednak, przyznam szczerze, że tak cieszyłam się, że udało mi się znaleźć wolny termin, że potem nie potwierdziłam z managerką czy moje pescowegetariańskie menu ma rację bytu. Szłam więc z nastawieniem, że zobaczymy, a jak podadzą mi coś mięsnego czego absolutnie nie będę chciała jeść, to oddam Krzyśkowi. Jednak, dostałam co chciałam, więc byłam bardzo pozytywnie zaskoczona.
Jeżeli chodzi o menu roślinne w restauracji Nuta, to na ich stronie jest tylko informacja, że nie ma opcji menu wegańskiego. Możliwe więc, że wegetariańskie menu jest również dostępne. Jednak, owoce morza tutaj są na tyle pyszne, że polecam z nich nie rezygnować, jeśli nie jesteś na diecie roślinnej.
Restauracja Nuta w Warszawie – czy warto wziąć pairing?
Do menu można również dobrać pairing w jednej z trzech opcji – funky, jazzy i polish pairing. Trzeba się jednak liczyć nie tylko z dodatkowym kosztem (w tym za obsługę sommeliera), ale również z czasem. Pairing prawdopodobnie bowiem wydłuży czas całego wieczoru i możliwe, że kolacja będzie trwać nawet 5 godzin.
Dodatkowo, wino do każdego posiłku to naprawdę sporo wina. Nie tylko może trochę zaszumieć w głowie, ale dla wielu osób może to być za dużo na raz. Tym bardziej, że do niektórych dań podawany jest koktajl z alkoholem.
Ja tego wieczoru zdecydowałam się na jedną lampkę wina. Jednak, w trakcie kolacji dostaliśmy dwa koktajle. Nie brzmi jak dużo, ale rzadko piję i troszkę zaszumiało mi w głowie na koniec ;)
Poza winem, można też zamówić aperitif przed jedzeniem albo digestif po deserach.
Dodatkowo, sommelier pomoże dobrać wino, jeżeli mu się powie o swoich preferencjach. A jak mu się nie powie, to sam zapyta ;) Warto wiedzieć, że mają również wino bezalkoholowe.
Ja, na przykład, nie lubię cierpkich win, więc sommelier dobrał mi idealne delikatne czerwone wino z małą ilością tanin.
Restauracja Nuta Warszawa – obsługa
Zanim przejdziemy do jedzenia, warto poświęcić kilka słów obsłudze, która jest na najwyższym poziomie i stara się, żeby wieczór upłynął w jak najlepszy sposób. W trakcie całego wieczoru byliśmy obsługiwani przez managerkę, managera, sommeliera, dwóch kelnerów, jedną kelnerkę, oraz samego szefa Andrea Camastra.
Obsługa jest niezwykle sprawna, kompetentna, ale również sympatyczna. Managerka wita i odprowadza do stolika, manager przestawia menu, kelnerzy przynoszą jedzenie i je opisują, a sommelier proponuje drinki, wino, albo dobiera do każdego dania wino, jeśli wybieramy opcję z pairingiem.
Choć taka ilość osób może trochę onieśmielać, zapewniam, że oni wszyscy sprawiają, że całe doświadczenie jest wyjątkowe, a my czujemy się zaopiekowani. Cała kolacja, bez pairingu, trwa 3-4 godziny, a mogłaby trwać i dwa razy tyle, jeśli obsługa by nie ogarniała. A tutaj jest zarówno profesjonalna, jak i bez zadęcia.
Restauracja Nuta w Warszawie – czego można się spodziewać?
Przechodząc do jedzenia, to kolacja podzielona jest na 3 etapy. Pierwszy to etap z amuse-bouche, czyli z małymi jedno kęsowymi przystawkami, które mają tylko pobudzić kubki smakowe.
Przed kolejnym etapem, czyli daniami głównymi, dostaje się selekcję pieczywa. Natomiast łącznikiem mierzy etapem dań głównych, a ostatnią sekcją deserową jest deska serów.
Chociaż na zdjęciach porcje jedzenia mogą wydawać się śmiesznie małe, to nie ma opcji, że wyjdzie się głodnym. Liczba dań, pieczywo, koktajle i desery sprawiają, że można się nawet przejeść. My już po desce serów poczuliśmy się mega pełni, a przed nami były jeszcze trzy desery. Więc choć często można spotkać się z naśmiewaniem z tych porcji jedzenia, 'jak dla małych dzieci’, to są one wystarczające, żeby się najeść. O to nie trzeba się martwić.
Amuse-bouche na pobudzenie kubków smakowych z najpiękniejszą i zaskakującą pralinką z mizerią
Jako amuse-bouche dostaliśmy pięć dań.
Pierożki w różnych postaciach


Panzerotti z kremem parmezanowym i pianką oraz dodatkowo koktajl na bazie prosecco ze śliwką. Był to bardzo smaczny chrupiący włoski pierożek smażony na głębokim tłuszczu z intensywnym kremem parmezanowym rozlewającym się w buzi po przegryzieniu pierożka.

Następnie dostaliśmy kolejne pierożki, ale tym razem bardziej polskie i podane z kremem ziemniaczanym. W mojej wersji był to pierożek z groszkiem, a w mięsnym z polikiem wołowym. Obydwa były owinięte marchewką z chrupką z żółtka i kremem ziemniaczanym.
Były to kolejny chrupiące pierożki z wyrazistym nadzieniem i mistrzowski, cudownie kremowy krem ziemniaczany, w którym się go maczało. Ten krem był tak smaczny, że potem nawet nożem jedliśmy go już bez pierożka.

Następnie wleciał pieróg ruski na parze z kawiorem podany z drinkiem z wódką, sokiem z ogórków kiszonych i ze świeżych, oraz pieprzem. Sam pieróg ruski miał niezwykle elastyczne ciasto i smaczne ruskie nadzienie. Drink był bardzo ciekawy, nie w moim stylu, ale idealnie pasował do samego pieroga.
Chłodnik i mizeria

Po serii pierożków dostaliśmy chłodnik z buraków z sorbetem gruszkowym i puree z troci bałtyckiej. Kiedy kelner nalewał pół chochelki tego chłodnika nie ukrywam, że chciało mi trochę śmiać i przypomniały mi się te zarzuty o malutkie porcje jedzenia.
Jednak, był on na tyle wyrazisty i intensywny w smaku, że to naprawdę było wystarczająco. Jedyny minus to taki, że to naczynie nie ułatwiało jedzenia i ciężko było tą kapkę chłodnika nabrać.
Intensywność chłodnika lekko studził kwaskowaty sorbet gruszkowy. Samo puree z troci nie specjalnie mi tu pasowało, ale było w miarę smaczne.

Mizeria to była największa niespodzianka wieczoru. Podana była w formie pralinki z kawiorem na wierzchu. Po rozgryzieniu tej kuleczki faktycznie czuło się smak dobrej polskiej śmietanowej mizerii. W połączeniu z chrupką otoczką z tłuszczu kakaowego to było dość ciekawe, bo jednak mózg przyzwyczajony jest, że wnętrze pralinki jest słodkie, a tam mizeria.
Selekcja pieczywa i mistrzowska babka pannettone
Jako przerywnik między amuse-bouche a głównymi daniami z selekcji pieczywa dostaliśmy:
- Tłustą puszystą foccacię z kaparami,
- Wytrawną babkę pannetonne,
- Chrupiący chips z pasternaku,
- Mięciutki i delikatny chleb dyniowy,
- Chleb z burakiem.
Do nich podano nam mozzarellę z truflą, masło z parmezanem i octem balsamicznym oraz domowe masło.


Włoskie pieczywo było absolutnie mistrzowskie i kojące. Było ciepłe, mięciutkie i, oczywiście, bardzo smaczne. Masło z parmezanem i octem smakowało cudownie i można było je jeść nawet bez pieczywa.
Chleb dyniowy miał chrupiącą idealnie przypieczoną skórkę, ale też mięciutki miąższ, idealnie komponujący się z masłem bez dodatków. Chleb z buraków również był smaczny, ale same buraki nie były mocno wyczuwalne.
Dania główne i umamiczny ramen
Polska ogórkowa i azjatycki ramen

Jako pierwsze danie, jak przystało na polski obiad, podano nam ogórkową. Nie była to jednak zwykła ogórkowa, bo podana z lodami chrzanowymi z brioszką z oscypkiem i rybą (w wersji mięsnej brioszka była owinięta dodatkowo boczkiem).
To była jedna z pozycji, która mi osobiście nie podeszła. Zupa była smaczna, ale lody chrzanowe były dla mnie nie do przejścia. Niestety chrzan to od zawsze mój wróg i nawet podany jako lody mnie nie zachęci.
Brioszka za to była mięciutka, wypełniona serkiem, choć bardziej czułam kremowy serek niż oscypek, a ryba na wierzchu zapewniała wyrazisty finisz.

Ramen z makaronem gryczanym, ośmiornicą i kalmarem to był jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy ramen w życiu. Cudownie umamiczny, aromatyczny i przepyszny. Bardzo chętnie zjadłabym go dwa razy więcej, albo i jeszcze więcej.
Po lewej stronie w misce jest kalmar, a po prawej plasterki ośmiornicy ze zwiniętym makaronem oraz chrupkami z żółtka na wierzchu.
Kebab polski, grzybowa z homarem i ryba po grecku

Polski kebab miał dla nas niewiele wspólnego z kebabem. Było to kolejne bardzo smaczne, wyraziste danie.
W mojej wersji dostałam tuńczyka, natomiast w mięsnej była to wołowina. Na burakach konfitowanych i gotowanych z dodatkiem jogurtu były cienko pokrojone plasterki ryby lub mięsa. Sama konsystencja może faktycznie przypominała nieco mięso z kebaba, ale smakowała zupełnie inaczej.
Całość była podana z plackiem pita. W wersji mięsnej mięso zostało polane sosem na bazie wołowiny przez samego szefa kuchni.

Zupa grzybowa z homarem i z boczkiem (w wersji mięsnej) to było danie, które zasmakowało mi dopiero przy drugiej łyżce. Była to niezwykle puszysta zupa z dużą ilością pianki.
Pierwszy kontakt sprawił, że poczułam mdły smak pianki, ale już przy drugiej łyżce smak zaczął rozkwitać, a dodatek homara cudownie go dopełniał. Listki, które można zobaczyć w misce to listki z ziemniaka i to chyba najpiękniej zaserwowane ziemniaki, jakie jadłam w życiu.

Ostatnim daniem wytrawnym była ryba po grecku podana z gnocchi dyniowymi z emulsją dyniową. Sama ryba była tak delikatnie przyrządzona, że wydawała się wręcz surowa. Tutaj również i moja porcja została polana sosem na bazie warzyw korzeniowych i papryki przez szefa kuchni.
Była to przepyszna idealnie przyrządzona ryba z wyrazistym sosem, który naprawdę przywodził na myśl, moja ukochana zresztą, rybę po grecku. Gnocchi dyniowe były mięciutkie, ale sama dynia była słabo wyczuwalna.
Najbardziej kreatywna deska serów
Łącznikiem między sekcją wytrawną i słodką była najciekawsza deska serów, którą widziałam.
Kiedy zobaczyłam w menu deskę serów bałam się trochę, że faktycznie podadzą deskę serów z kawałkami sera, której nie lubię. Po prostu nie rozumiem jedzenia serów bez niczego, skoro tak idealnie mogą wzbogacić przeróżne dania… Jednak, na szczęście, bardzo się pomyliłam.

Zaczęliśmy od szota z sokiem figowym i pianką z gorgonzoli z liofilizowaną figą. Był ciekawy, sok figowy świetnie balansował wyrazistość gorgonzoli i całość smakowała naprawdę dobrze.
Na talerzyku dostaliśmy lody z bergamotki podane z pecorino. Same lody były bardzo smaczne i nawet mogłabym je jeść bez sera, choć jego ostrość sprawiała, że nie były mdłe.
I na koniec mus z serka koziego z gruszką i orzechami włoskimi, który był niezwykle kremowy, słodko-wytrawny i świetnie się tutaj wszystko komponowało.
Desery bez polotu
Sekcja deserów była przepiękna, ale niestety mnie nie porwała.

Na pierwszy deser dostaliśmy tiramisu, które z oryginalnym tiramisu łączyła odrobinka kawy na lodach.
Sam deser składał się z musu karmelowego oblanego czekoladą ze słodką masą jajeczną z lodami migdałowym z kawą. Nie przepadam ani za karmelem ani za marcepanem, a te właśnie smaki tutaj dominowały. Na szczęście było też dużo czekolady ;)

Kolejny deser to też nie był mój faworyt. Było to wilgotne ciastko bananowe z kwaskowatą pianką ze zsiadłego mleka i chyba z lodami, ale tego nie jestem pewna. Troszeczkę w smaku przypominał mi banoffee pie, ale to był chyba najsłabszy deser wieczoru.


Ostatnim punktem deserowym były dwie rzeczy. W kieliszku panna cotta ze śliwką i maślanym kruchym ciasteczkiem, a w naczyniu mille-feuille z kremem pistacjowym.
Tak jak nie lubię deseru panna cotta, tak ta była delikatna i aksamitna, a nie galaretowata, jak się często dostaje. Śliwka tutaj świetnie pasowała, a ciasteczko na wierzchu to był majstersztyk. Natomiast mille-feuille było smaczne, ale krem pistacjowy nie był niestety zbyt wyczuwalny. A już miałam nadzieję na idealny pistacjowy finisz, który trochę złagodzi średnie zadowolenie z deserów ;)
Restauracja Nuta w Warszawie – czy warto?
Ogólnie cała kolacja to było smaczne, bardzo sycące, ciekawe i piękne przeżycie. Wszystkie dania były przepięknie podane i zrobione z dbałością o każdy szczegół.
Świetne w takich degustacyjnych kolacjach jest też ten element zaskoczenia. Kiedy się na nią idzie, nie ma się pojęcia na jakie menu danego dnia się trafi. A kiedy nawet już się ma menu przed oczami, to niewiele ono mówi i każde danie to i tak niespodzianka.
Dla mnie cudowna była sama kreatywność dań. Kiedy zobaczyłam na menu mizerię, zupę grzybów czy gulasz z ziemniakami, w mojej wyobraźni pojawiły się zupełnie inne dania, od tych które podano. Choć smakowo przypominały tradycyjne dania kuchni polskiej, to były pozbawione ciężkości kuchni polskiej. Dzięki temu, każde z nich było smaczne jak oryginały, ale miały też swój autorski lekki delikatny i przepiękny charakter.
Restauracja Nuta w Warszawie – ceny
Koszt takiego wieczoru jest niestety dość wysoki. W przypadku Nuty do wyboru ma się dwa menu, krótsze za 545 zł, a dłuższe za 645 zł za osobę (ceny na październik 2023). Dodanie do nich pairingu to dodatkowy koszt od 290 do nawet 650 zł za osobę.
Łącznie więc za krótsze menu i pairing można zapłacić od 845 zł, a za dłuższe z pairingiem 1035 zł (w opcjach z tańszym pairingiem). Dodatkowo, trzeba również uwzględnić dołożenie obsługi kelnerskiej i sommeliera. Nie jest to więc zdecydowanie tani wieczór. Jednak, na pewno wyjątkowy.
My nie zdecydowaliśmy się na pairing, ale zamówiliśmy jeden aperitif i dwa kieliszki wina. Za dwa menu Virtuoso (dłuższe), 1 aperitif (gin z tonikiem), 2 kieliszki czerwonego wina, 1 butelkę wodę 0,7l, obsługę kelnerską i sommeliera zapłaciliśmy 1697,30 zł (rachunek).
Patrząc na to wciąż mam w głowie, że to szaleństwo. Jednak, biorąc pod uwagę cały wieczór – wrażenie, emocje, które towarzyszyły, zaskoczenia i jakość dań, to nie żałuję. Uważam, że jeśli ktoś może sobie pozwolić raz na jakiś czas na wieczór z fine dining, to jak najbardziej warto się wybrać. Jest to doświadczenie, które ciężko zrozumieć, jeśli się w nim nie uczestniczyło.
PS: Moja rodzina wciąż mnie nie rozumie i pewnie myśli, że jestem wariatką. Jednak, chociaż mój mąż, którego poniekąd zmusiłam do towarzyszenia mi tego wieczoru, zaledwie po 3 daniach wyszeptał mi „Pati, nie sądziłem, że to powiem, ale podoba mi się”. I sam chętnie opowiadał o wrażeniach i daniach, które jedliśmy, więc chyba da się jeszcze kiedyś na jakiś fine dining wyciągnąć ;)
2 komentarze
czemu szaleństwo? W Paryżu czy NYC takie kolacje kosztują w przeliczeniu 5 i więcej tysięcy za 2 osoby….
To prawda i moim zdaniem na takie doświadczenia warto sobie czasem pozwalać. Jednak, wciąż wydanie prawie 2 tysięcy na jeden wieczór (które mogłabym wydać na tygodniowe wakacje) jest dla mnie ekstrawagancją. I zresztą dyskutowałam o tym wielokrotnie z moją rodziną, znajomymi czy współpracownikami i naprawdę mało osób uważa to za rozsądny wydatek ;)